Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

i konie poczną parskać... Za godzinę mołodycia zabierze się do sprzątania zaśmieconej izby... Będzie to czyniła przez całe już życie. We łzach i nigdy nieutulonej tęsknocie za nieosiągniętem szczęściem, czy też radosna, pełna uśmiechów — jaśniejszych od promieni słonecznych? Czy będzie się czuła w tym domu żoną, czy potwierdzi swym losem huculską nazwę kobiety-„czeljedź“? O tem to myśli w drodze powrotnej z cerkwi mołodycia i serce jej żre trwoga, ale spotęgować ją lub rozproszyć może samo życie jedynie. Teraz szuka ratunku w talizmanie — w obrzędowym kołaczu, tym pradawnym symbolu słońca, zaniesionym tu wraz z jakąś krwią mieszkańców nieznanej północnej krainy, tęskniącej namiętnie za cudnym, złotym, szczodrym i wesołym „bogiem“ o tysiącu imion i miljonie potężnych ramion promienistych.
Strwożony i zatroskany wzrok mołodyci ożywia się jednak nagle, oczy błyszczeć poczynają, rozchyłają się lekko świeże wargi, ukazując ostre, białe zęby, a pod guglą i keptarem łomoce nagle młode, gorące serce. Wspomnienie to uczyniło! Wspomnienie o przyszłym mężu. Czarniawy, o orlim nosie i ognistem spojrzeniu, z włosami, spadającemi na ramiona, wysmukły, śmiały i silny — prawdziwy „knieź“ i jak ten knieź — wojownik! Bo czyż nie jest wojownikiem młodzian tak przybrany i do bitwy przysposobiony? Wstaje przed nią, jak żywy, z ciężkim toporkiem o złocistej rękojeści, w czerwonych spodniach-„kraszenyciach“, ściągniętych szerokim pasem z grubej skóry — półpancerzem gladjatora rzymskiego, nabijanym mosiężnemi guzikami i blachami, zdobnym w łańcuszki i różne