Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze rano, powzdychawszy ciężko, stary gazda przez zaciśnięte zęby zamruczał coś niegłośno, a, gdy zaniepokojona gazdynia pochyliła się nad nim, nachmurzył brwi krzaczaste i twardym choć słabym już głosem powiedział:

Stary gazda
— Śmierć stoi przy mnie. Czas oporządzić mnie. Posłuchajcie, jaką należy po śmierci mojej i komu rozdać „pomanę“...
Nie zdążył jednak skończyć, bo zasłabł nagle i oczy przymknął ciężkiemi powiekami, gdyż kleić je począł sen, który niema już końca. Przerażona gazdynia skrzyknęła synów, synowe, wnuki i wnuczki i tych wnuków dzieci. Dziedzia „pokazuje na śmierć“ — szepcą strwożone usta po wszystkich zakątkach zagrody — i w obu izbach — „prawaczce“ i „liwaczce“, i w sieni, i w komorze, gdzie jeszcze przed chwilą kręciło się wrzeciono, w oborze i w koszerze z owcami; nawet stary „żerwa“ — zły łaciasty pies przestał dzwonić łańcuchem i stanął, nadsłuchując i węsząc niespokojnie. Synowie i wnuki podnieśli starca z pościeli, ubrali w nową bieliznę, obmyli mu ręce i nogi i, złożywszy na ławie koło okna — najbliższego do „obraznyka“, — ogolili. Tuż przy nim postawili świecę woskową i zapałki, aby... wszystko było na czas gotowe. Gazda mocno zawarł powieki, lecz nie śpi jednak. Zapewne słyszałby wszystko i widział, ale w tej ostatniej życia godzinie opadły go nagle