Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

— Och! — chce westchnąć gazda. — Grzechy nasze, grzechy!... Tak, pogniewał się na mnie Bóg, że aż wojnę zesłał i gdzieś tam w górach italskich Fedka mego i Hryńka zabrał mi... Nie powrócili synkowie!...
Niby „dujawica“ wściekła przemknęła ta wojna po wierchowinie, zniszczyła wszystko, porujnowała ludzi i mienie. Musiał sprzedać stary gazda połoniny i bydło, opróżnić skrzynie, a nawet do babskich dobrać się schowków, gdzie miały dawniejsze „zgardy“ ze złotych monet i wisiorki złote... Jęknął boleśnie i oczy z rozpaczliwym wysiłkiem rozwarł szeroko. Posłyszała to gazdynia i pochyliła się nad nim, coś szepcąc do ucha umierającemu mężowi. Z trudem sunie po piersi pomarszczona, czarna, spracowana ręka gazdy i wolno, mozolnie czyni trzykrotny znak krzyża. Ostatni to był wysiłek na tej ziemi człowieka wysokich połonin, borów ciemnych i piennych kipieli rzecznych. Nagle płaszczyć się zaczyna i wyciągać strudzone jego ciało... Żąda wypoczynku... Starszy syn zapala świecę i zaciska ją między palcami konającego. Zaostrzyły się dziwnie rysy, mocno zwarły się powieki i wargi gazdy. Powoli usypia na zawsze... Nikt nie śmie płakać, bo starzec miałby ciężkie konanie. Cicho szemrzą słowa modlitwy: „Ojcze nasz, któryś jest