jasną tęsknotę za minioną przeszłością wielkiej, złotej wolności gazdów i łeginiów, gdy to wyprawy zuchwałe czynili, spadając jak orły na wsie wołoskie i węgierskie, Turczynowi łuną w oczy świecąc, a nawet i dawniej — gdy wojowali z nieznanemi ludami, a ostrzami toporków dzwonili, być może, o hełmy i pancerze, zakonnych kawalerów krzyżackich, którzy w XIII-ym wieku, z rozkazu papieża, pomiędzy Cisą i Maruszą po-swojemu — ogniem i mieczem szerzyli naukę „miłości“ bliźniego. Dobosz, niby czarownik, ożywił te wspomnienia, toteż każde słowo jego rozkazem było dla synów gór, a jego poświst zbójecki — niby wić, wołająca do broni... W Kosmaczu tylko nie miał Ołeksa posłuchu, i to, zda się, dlatego, że nie brał miejscowych łeginiów do swojej watahy zbójeckiej, szydził z nich i pogardliwe rzucał słowa o... „triłanach“, bo wiadomo przecież, że górale z tej wsi truli swoich wrogów „solą kosmacką“, potajemnie w górach kopaną a zabijającą jadem... arszeniku. Nie lubił Kosmaczan i nie ufał im Ołeksa udały, a wszakże przyszedł do nich. Przyszedł, chociaż niebezpieczna dlań prowadziła tu droga z boru na Klewie. Ludno tu było zawsze, tłoczno, dokoła — wsie i zagrody a nade wszystko — pogwarki i plotki. Jednak przychodził Dobosz do Kosmacza, na niedolę swoją i zgubę przychodził często...
Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.