Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

odwiedzają cerkiewki, o dachach, przyczółkach i „makowyciach“, śniegiem i sadzią okrytych, gdzie bywa tłumnie w dni świąteczne, bo nietylko gazdowie i gazdynie, ale nawet łeginie i dziewczyny strojne nie chcą wychodzić na dwór — mróz tam bowiem sroży się i szczypie. Połyskują w świetle jarzących się świec i słońca złocenia rzeźbionych wymyślnie wrót i ikonostasów przed ołtarzem. Patrzą spoważniałe oczy narciarzy na obrazy, niewprawnym malowane pędzlem, na misterne pająki, zwisające z pułapu nawy, na trój- i pięcioramienne świeczniki roboty mistrzów huculskich, a przedewszystkiem na tłum rozmodlony, barwny i dziwny mieszaniną typów, wyrazu oczu, postawy i stroju; oglądają ośmioboczne i kwadratowe dzwonice, stojące osobno, ciemne, prawie czarne, rozedrgane głośnem łkaniem dzwonów; nie omijają sportowcy najbiedniejszych nawet chatynek, gdzie w dymie wraz z bydłem pędzą nędzne życie najuboższe rodziny huculskie... Nie dziw przeto, że kosmate i łaciaste psy gazdowskie szaleją, rwąc się z łańcuchów i ujadając wściekle. Ujadają jednak z innego jeszcze powodu... Ostry ich słuch pochwytuje echa, napływające z dalekiej puszczy. Głosy ludzkie, a pozatem stukot siekier, łomot i trzask padających drzew, jakiś huk, niby grzmot, stłumiony odległością, przeciągły warkot i rwące się od czasu do czasu głuche lub przeraźliwe krzyki. Węszą złe „kotiuhy“, a gdy dobiegnie wiatr od puszczy, połechce im chrapy smolnym zapachem ogniska i ostrego potu końskiego.
Tam w borach oszronionych łeginie — drwale staczają po ryzach dy-