Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

rybacy w dzień łowią pstrągi sakami, więcierzami i „werszkami“, a w nocy, świecąc sobie łuczywem, po szypotach i „kurbałach“ ościeniami starodawnemi biją głowacice i lipienie, zaczajone śród głazów i zielonego gąszczu traw wodnych i śliskich porostów. Na zachodnim brzegu, gdzie na bagnisku wybujała — olszowa „dżemora“, stanęły ściany trzcin i sitowia, rozlegają się pokrzyki dzikiego ptactwa wodnego. Kwaczą kaczki, ochryple beczą kszyki, kuliki jęczą i huczy bąk. Najczęściej jednak taka tu panuje cisza głęboka, że mimowoli nawet rodzi się myśl o ukrytej w toni baśni. Istotnie — łeginie, przechodząc płaiczkami po zboczach Munczełyku, gdy zbiegają z połonin Regieskiej i Ruskiego Działu, przysięgają, że widzą koła, rozpływające się po ciemnym zwierciadle wody, a nawet złociste włosy rusałki, lub jej wabiące bielą ramię nagie, bez plusku i bryzg tnące toń jeziorną. Rybakom, ukradkiem spuszczającym na dno sznury z hakami, śród zatopionych kłód i kamieni majaczy nieraz kudłata, zielona głowa „wodianika“, a w odmęcie czarnym poświatą zwodniczą świecą się czyjeś oczy otchłanne. Starzy ludzie pamiętają groźny dramat, który widziały stare świerki, nad Szybenym gwarzące. Razu pewnego niedźwiedź skradł się tam do buhaja, co się odbił od stada i samotny błąkał się po puszczy. Skradł się i skoczył mu na grzbiet — lecz byk wściekły od bólu i ślepy z przerażenia poniósł drapieżnika. Rozsadzając zwarty