Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

marżynę, podkarmiając ją sianem i solą. Wreszcie pociśnie silniejszy przymrozek, a zimna „dujawica“ zetnie krew w żyłach. Watah znów się troska i niepokoi. Wypytuje juhasów, czy narobili talizmanów — owego „żyra“ z gąsienic, czy na św. Jana uzbierali ziół czarownych i surowym głosem zakazuje podsycać płomień watry. Śpieszą się wszyscy, aby rzeczy porządnie w „terkyłach“ ułożyć, juki mocno na koniach uwiązać, wymieść staję, aby nic nie pozostało, i czekają, aż same zagasną ogniska i zimnym, bezbarwnym okryją się popiołem żegliszcza. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na kosarzysko i na dal, co ni to morze — ani brzegów nie ma, ani kresu, — odchodzą pasterze, mrucząc modlitwy i zaklęcia. Straszna to zaiste chwila, bo ledwie opuszczą staję, wbiegnie tam czarna „mara“ — upiór i aż do świtu strzec będzie sadyby pasterskiej. Biada jednak, jeżeli dojrzy gdzieś iskierkę w zagasłej watrze, bo rozdmucha ją, roznieci i podpali suchy zrąb świerkowy, a potem — wyć będzie — rada, że widać jej znak kraśny z Żabia,