co cierpi i łka tam na padole, utonęło nagle w mgle promienistej.
Wszystko tu wybuja ponad miarę. Wszystko zdradza moc niezwykłą i pęd do życia. Wszystko przesiąknięte jest radością bytowania i szczęściem. Wyczuwa się, że miejsce to osobliwie ukochało słońce i nie szczędzi mu łask swoich, że sama natura nad wszystkim — co się rodzi, żyje i co już umarło, na piach się rozsypało, zbutwiało, zmurszałe, obróciło się w zgniłki i próchno, miłosną roztoczyła opiekę. Cisza tu panuje i jakaś ni to uroczysta powaga wobec tajemnicy ni to bezszmerna modlitwa do Wielkiej Potęgi, która światem całym rządzi i losem najniklejszej istoty. Człowiek jest tu sam, tak wysoko, że zda się, dłonią może sięgnąć po słońce i dotknąć sklepienia niebios, nad którymi nie masz nic — tylko tron Najwyższej Istoty. Stąd posłyszy ona głos człowieczy, zrozumie jego troski i bóle, wysłucha i losem jego zarządzi, jak rządzi tu na wyżynie, gdzie dumne jodły i świerki w puszczach obala, z Wierchów ciska złomy kamienne, a nikłym, słabym trawom ponad miarę rosnąć pozwała, by i one zaznały szczęścia bujnego i bezbrzeżnej wolności... Góry! Góry!
Strona:F. Antoni Ossendowski - Karpaty i Podkarpacie.djvu/129
Ta strona została skorygowana.