gęstszy, bo inaczej mleko przez cały rok nie będzie tłuste. Kiedy wszystko już nagotowała i napiekła gospodyni, zaczyna swe czynności gazda. Bierze on cztery „pałanycie“, rusza do stodoły po „dida“, czyli po snop owsa. Położywszy snop na ziemi, a na nim — pieczywo, przyklęka i dziękuje Bogu, że on i jego „czeladź“ doczekali się wesołej i szczęśliwej chwili. Po skończonej modlitwie wchodzi do obory i stajni i daje chudobie po kawałku „pałanyci“. Ledwie przestąpi gazda próg sieni niosąc pozostałe pieczywo i „dida“ — w chacie gaszą światło, on zaś życzy wszystkim szczęścia, wesołych i radosnych świąt, a jeszcze pomyślniejszych — w roku następnym.
— Co przyniosłeś? — pyta go gazdynia.
— Złoto! — brzmi odpowiedź pana domu.
— A czym je ważysz?
— Wołami! — odzywa się potomek pasterzy.
Taki dialog powtarza się trzykrotnie, po czym dopiero w chacie zapałają lampę, świece lub łuczywo. Pod serwetą gazda rozkłada słomę, a w środku stołu stawia zapaloną świeczkę. Jest to ważna chwila, bo któryś z rodziny przynosi wiechcie słomy i rzuca do kąta. Jedna z dziewuch siada na niej i naśladując ruchy kury poczyna kwokać. Bez tego przedstawienia obejść się nie można, ponieważ przestałyby się nieść kury. Nie wolno też zaniedbać innego zwyczaju, gdy to wszyscy obecni w chacie biorą zaostrzone patyki i szperają po kątach i pod ławą, wyczyniając dziwne ruchy, strojąc zdumiona miny, mrucząc talizmaniczną formułę: „Ja hliw a tam hryb, ja pryklak a tam piat’, ja siw a tam sim, ja lih a tam pownyj mich!“
Strona:F. Antoni Ossendowski - Karpaty i Podkarpacie.djvu/156
Ta strona została skorygowana.