żywota myślą biegł ku nim — nieśmiertelny poganin, czciciel potężnych sił żywiołu i losu swego kowal nieudolny. Ruch nie ustaje w czarnych zwojach nocy, lecz cisza zalega cały, zda się, świat. Jednak nie długo. Cyt! Słyszysz? Dobiega cichy szmer, niby ktoś bosymi sunął stopami po glinianej podłodze. Tam skrzypnął zydel pod niewidzialnym ciężarem, tu znów brzękła szklanka pozostawiona umyślnie na stole; około drzwi, przy łyżniku zapewne, zgrzytnęło coś i zaczaiło się nagle... Cicho znowu i — raptem zatrzepotało coś i tłuc się poczęło o szyby z lekkim szelestem i brzękiem. Dusza gazdy, a może wielka ćma lub bąk? Któż to wie?! „Jahnyłyki stereżniki, stereżyt moju duszku!“ — szepcą Bojki drżącymi wargami i tak trwają, przez całą noc, aż westchną z ulgą, gdy z mroku wynurzą się nagle blade, mętne bielma okien i czarność nocy nasiąkać pocznie szarzyzną przedświtu... A potem rozkrzyczą się koguty nawołując się doniośle, przepędzając mrok, witając słońce, budząc gazdów i gazdynie, ich troski, tęsknoty, bóle i nadzieje...
Strona:F. Antoni Ossendowski - Karpaty i Podkarpacie.djvu/165
Ta strona została skorygowana.