Przed oczyma naszymi przechodzą tragicznie zbrodnicze postacie szerzycieli strachu i zakały — takich Stadnickich, ze Stanisławem Diabłem Łańcuckim na czele, Sienieńskich i Łohodowskich. Nie ustępują im w prywacie i wichrzeniach Bełzeccy, Drohojowscy, Ligęzowie, Korniaktowie, Kmitowie, Herburtowie i hufiec innych buntowników, zbrodniarzy, jakimś obłędem porwanych, a nienawidzących mężów szlachetnych, ojczyźnie i narodowi oddanych, jak Żółkiewski i Ostrogski. Snadź przywary te od dawna już zagnieździły się na podgórskich kresach, gdyż niejaki Łukasz Lwowczyk, dominikanin, w kazaniach swoich w Przeworsku wołał z rozpaczą „giniemy“ i stosował do Polski straszne słowa proroctwa Micheaszowego: „Nunc vastaberis filia latronis, obsidionem posuerant contra nos, in virge percutient maxillam iudicis Israel!“ „Zginiemy!“ — woła w swych przepowiedniach znakomity Stanisław Orzechowski pochodzący z ziemi podkarpackiej.
Jednakże nawet tak surowy dla szlachty ówczesnej sędzia, jak W. Łoziński, znalazł dla niej usprawiedliwienie, z geograficznych warunków naszej ojczyzny wysnute.
A na domiar wszystkiego, co za sąsiedztwo, jakie ściany miała Polska! Wołosza, palenisko, ciągle krwią dogaszane i ciągle nowym płomieniem ziejące; Węgry, zawichrzone do dna wojną turecką, walkami domowymi; Siedmiogród, w którym w ciągu trzynastu lat siedem razy zmieniają się książęta, kolejno mordowani lub wypędzani, — nie mówiąc już o bezpośrednim pobliżu „paszczęki tatarskiej“, zawsze rozwartej i zawsze głodnej łupu i jasyru!
Sączyło się zatem przez ściany Polski zgorszenie, pogarda prawa, obojętność do ładu i systemu trwałości, najgorszą jednak klęską była niepewność jutra, co zmuszało szlachtę, a może i kmieci, bo jakżeż inaczej objaśnić ten ich pęd do zbójnictwa, jako rzemiosła, — patrzeć na tę „ziemię przechodnią“, jak na swoją chwilową zdobycz, z której należało wyciągnąć wszystko, aby przed wrogiem „pustynia ino tu odłogiem leżała, aby kamień na kamieniu nie ostał“.
Mimo to zauważa Łoziński potwierdzając faktami spostrzeżenia Orzechowskiego i Górnickiego, że „wrodzona poczciwość kładła granice temu, co nie miałoby było granic, gdyby sam grunt społeczny, sam instynkt moralny jednostek nie miał zachowawczej i odpornej siły“.
Oni to — ta szlachta swawolna, ci „diabły i diablęta“ w znacznym stopniu stali się czynnikami, niszczącymi i ogałacającymi kraj z jego bogactwa — lasów, gdy to, potrzebując dukatów na wojny, wspaniałe
Strona:F. Antoni Ossendowski - Karpaty i Podkarpacie.djvu/20
Ta strona została skorygowana.