Strona:F. Antoni Ossendowski - Karpaty i Podkarpacie.djvu/64

Ta strona została skorygowana.

za rzeką bieleje inna — murowana, o zarysach okrągłych; trzy na niej kopuły, przy niej dzwonnica.
Drogą, co wije się brzegiem, idą ludzie kupkami, przystają, gwarzą i dążą dalej. Różowy kurz kłębi się za wozem. Barwne, wesołe ukazują się na nim plamy.
— Ha — to mołodycie idą z cerkwi!
Tak myśli patrząc na to, co dzieje się na nizinie, stary gazda Atanas, lecz nie uśmiecha się ani do strojnych dziewczyn, ani do słońca nawet, ani do migocących w jego promieniach „farbitek“ — chust mołodyć i ich „malowanek“.
Wszedł dziś z chaty bodaj o świcie, zanim synowie z żonami i dziećmi do cerkwi zbierać się poczęli, i zabrnął starym zwyczajem, może od lat osiemdziesięciu, i może i dłużej — znaną mu ścieżką na ten „hrunek“. Niewysoki to pagórek, a przecież widać z jego szczytu całą okolice, całą...
Westchnął Atanas i okiem ogarnął daleki plant kolejowy, białą wstęgę szosy, a potem wzrok zatrzymał na cmentarzu przy cerkwi. Pociągnął głośno nosem, oparł się mocniej na sękatym kiju i mruknął do siebie:
— Dawniej tego nie było, a wszak żyli dostatnio Fedor, Andruszko, Baraba i Iwan z Hawryłą, co to leżą sobie teraz w ziemi przy cerkwi i już o nic się nie troskają.
— Och! — westchnął znowu i ciężką ręką