— Wychodzi pan? — zagadnąłem go. — Szkoda, bo chciałem panu przeczytać coś ciekawego.
— Niebawem powrócę, — odpowiedział i krzyknąwszy na Melanję, wyszedł na podwórko.
Przyszedł dopiero za godzinę, długo krzątał się w jadalnym pokoju i coś mruczał do służącej, która wzdychała głośno i wciąż powtarzała stroskanym głosem.
— Nie pospieju! Nie pospieju (nie zdążę)!
Nareszcie przebrał się i wszedł do mnie. Zacząłem czytać na głos. Czułem jednak, że p. Bolesław nie słucha, pogrążony w myślach.
— Pogadajmy lepiej! — rzekł po chwili. — Chciałem panu powiedzieć...
Podniosłem głowę i słuchałem.
— Chciałem panu powiedzieć, że tradycje — to furda, szkodliwa furda, fanaberje.
— Już pan mi o tem mówił — zauważyłem.
— No, więc jeszcze raz powtarzam, aby pan dobrze sobie zapamiętał — mruknął. — A teraz powiem panu, że na świecie istnieją w naszem twardem życiu tylko trzy prawdziwie dobre rzeczy...
Milczałem, zaciekawiony.
— Pierwsza — to dobra żona... Tak! Miałem taką żonę, lecz odeszła odemnie na zawsze... A wie pan jaka to była kobieta? Opowiem panu zaraz...
Byłem trochę zdziwiony, nie widząc związku pomiędzy żoną a jego oburzeniem z powodu tradycyj. Wyczuł to staruszek i rzekł:
— Będzie tam mowa o wigilji... Zdarzyło się to przed trzydziestu laty, gdy mieszkaliśmy na wygnaniu koło Żygałowa, na północ od Irkucka. Łamaliśmy wtedy sobie głowy nad ucieczką z Sybiru... Mieliśmy już wszystko w pogotowiu — rzeczy, prowiant, konie i pieniądze... Wahaliśmy się jednak, bo rzecz to była trudna i o życie chodziło. Właśnie w wigilję Bożego Narodzenia, gdy żona przyrządziła wieczerzę — naszą polską, na sianie, z opłatkiem, przywiezionym z Irkucka, odezwały się za oknem dzwonki. Ktoś przyjechał zdaleka, bo dzwonki miały tylko konie pocztowe. Drzwi wkrótce się otwarły
Strona:F. Antoni Ossendowski - Na skrzyżowaniu dróg.djvu/105
Ta strona została przepisana.