— Jakaż jest druga „najlepsza rzecz”? — spytałem cicho, myśląc, że usnął.
Podniósł głowę i rzekł:
— Karabin!
— Karabin? — powtórzyłem zdziwiony.
— Cóż to jegomościa tak dziwi? — spytał. — Gdybyśmy mieli w 1863-cim roku dobre karabiny, tak prędko nie załatwiliby się z nami Moskale. No, ale nie o tem mowa! Późniejsze to wypadki... Zdarzyło się to po tem, jak nas po nieudanej ucieczce ucapili i osiedlili koło Narymu. Zaczynałem wtedy swój interes. Sam objeżdżałem myśliwych, spędzających zimę na łowach w „tajdze”, skupowałem futra popielicowe, lisie, niedźwiedzie, wilcze i handlowałem „puszniną”.
Powracałem właśnie z objazdu myśliwskich „zimowij” — chatek leśnych i śpieszyłem się, aby na wilję zdążyć do domu, gdzie nieboszczka żona czekała na mnie. Nagle podniosła się „purga” — ta straszliwa, mroźna zamieć, co w jednej chwili zasypuje drogi. Konie z trudem przebijały się przez śnieżne kopce, aż znużone i wyczerpane stanęły. Zrozumiałem, że zeszły z drogi. Odruchowo przerzuciłem karabin przez ramię i wyskoczywszy z sanek, zacząłem szukać drogi. Nachodziłem się sporo, aż znalazłem ją, lecz, gdy powróciłem do miejsca, gdzie pozostawiłem konie, ujrzałem ślad sanek i kopyt, a obok odbicia nóg kilku wilków. Zrozumiałem, że spłoszone konie pomknęły. Biegłem ich śladem, lecz znużony musiałem szukać jakiegoś schronienia, gdyż wieczór już zapadał.
Skierowałem się w stronę lasu, aby się ukryć pod drzewami, gdzie „purga” nie dawała się we znaki. Dachę pozostawiłem na sankach, więc mróz wkrótce zaczął ścinać mi krew w żyłach. Kilka razy chciałem usiąść, lecz wiedziałem, że wtedy już nie wstanę, więc szedłem głębiej i głębiej do lasu, nie wiedząc, poco to czynię. Czułem tylko, nie! wyraźnie widziałem żonę, stojącą przy stole wigilijnym, z błaganiem wpatrzoną w oblicze Matki Boskiej... Serce mi ścisnął ból... Nagle spostrzegłem, że z pod kupy zwalonych pni i gałęzi wydobywa się wąska smuga pary i znika w mroźnem powietrzu.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Na skrzyżowaniu dróg.djvu/109
Ta strona została przepisana.