Strona:F. Antoni Ossendowski - Na skrzyżowaniu dróg.djvu/145

Ta strona została przepisana.





Bardzo zaprzyjaźniłem się z Milamedim. Przyjaźń ta miała wyjątkowo poważne powody. Polowałem w okolicach Tuge i powracałem do osady po zachodzie słońca, zmęczony, wyczerpany i spocony. Milamedi zaś miał w swoim sklepiku pomiędzy baraniemi skórami, zwiniątkami kauczuku, worami z ziarnem arachidów i palmy olejnej dużą skrzynię z czerwonem winem i limonjadą. A cóż może być lepszego na pragnienie od musującej limonjady z czerwonem winem?!
Lecz nietylko to utrwaliło moją przyjaźń z tym kupcem-Syryjczykiem. Milamedi był wielkim smakoszem, a lepszej pieczeni baraniej i smaczniejszego rosołu z tapioką nigdy i nigdzie nie jadłem.
W Europie mało kto wie, że upały podzwrotnikowe i ciężkie marsze przez góry straszliwie pobudzają apetyt. Mój czarny kucharz, stary wyga i pijaczyna, Momon, grzebał się zwykle z obiadem jak karawaniarz, a mój przyjaciel Milamedi miał zawsze w pogotowiu pieczeń baranią i rosół z tapioką!
Naturalnie, że za takie cechy charakteru należała mu się serdeczna przyjaźń. Miał ją w nieograniczonych dozach... ode mnie, przynajmniej...
Prawda, że udawałem tylko naiwnego, gdy Syryjczyk liczył mi w trójnasób za naboje do dubeltówki, za papierosy i zapałki, za tkaniny i kubki, które dawałem w prezencie moim tropicielom i przewodnikom, lub gdy pewnego razu za niklowy zegarek, kupiony dla miejscowego „królika”, zdarł ze mnie taką moc franków, że mógłbym w Paryżu za to kupić złoty chronometr; prawda też, iż słyszałem nieraz jak za dziesięć kilo najprzedniejszego kauczuku Milamedi dawał murzynom dwa metry podłej bawełnianej tandety, — lecz cóż robić? każdy musi żyć... A mój przyjaciel zawędrował aż tu, do Gwinei, nie poto, aby się smażyć na 60 stopniowem słońcu i bawić w dobroczynność, lecz żeby sobie później żyć w dostatku... po Afryce, oczywiście.