Pablo Bienwenida był synem wieśniaka z okolic Granady. Gdy sam został gospodarzem po śmierci ojca, nic się w jego życiu nie zmieniło. Tak samo, jak przy ojcu, pracował od rana w dużym warzywnym ogrodzie przez cały dzień, doglądał, aby siostry Izabella i Teresa nie zaniedbywały krów, kóz i drobiu, wieczorem zaś ładował na muła kosze z pomidorami, cebulą, grochem i karczochami i odwoził je do hotelu „Alhambra”, gdyż tu właśnie dostarczał warzywa.
Siedząc na mule pomiędzy koszami, zwykle śpiewał dźwięczną „andaluzę” i wesołym głosem pozdrawiał znajomych. Miał ich bez liku, gdyż wszyscy lubili młodego, uprzejmego Pabla.
Jak prawdziwy Hiszpan, Bienwenida kochał się we wszystkich pięknych dziewczynach i mężatkach Granady i w noce świąteczne wyśpiewywał pod ich oknami serenady własnego pomysłu, przygrywając sobie na gitarze, suto ozdobionej żółtemi i czerwonemi wstążkami.
Zazdrośni narzeczeni i mężowie nieraz usiłowali poturbować romantycznego wiejskiego trubadura, lecz chłopak był zwinny jak wąż, a ręce miał twarde i mocne. Więc zwykle po porządnej bójce powracał pod okno ukochanej, dośpiewywał ostatnią zwrotkę i odchodził pogwizdując.
Bienwenida lubował się też w walkach byków. „Corridas” pociągały go i nie opuszczał żadnej, mając, za pośrednictwem dyrekcji hotelu, znaczną zniżkę na bilety, naturalnie na „cota del Sol”, — na słonecznej stronie, gdzie tak praży, że publiczność zwykle stopniowo się rozbiera i, gdyby nie to, że na arenę cyrku wypuszczają tylko sześć byków, „cota del Sol” przedstawiałaby koniec końców zgroma-