Jednak tegoż wieczoru do Pabla Bienwenida przyczłapał na wychudzonej szkapinie chłopak-piccolo hotelowy z żądaniem dostarczenia do „Alhambry” większej ilości sałaty, ponieważ niespodzianie przybyła jakaś amerykańska wycieczka, dla której mogło zabraknąć zapasów.
Bienwenida w sobotę od rana naładował do koszów sałaty i o 7-mej wyruszył do miasta. Około pierwszej po południu jechał już z powrotem, spiesząc się do domu, aby zdążyć zjeść obiad i przebrać się przed nieszporami. Mijając kościół św. Salwatora, zauważył w tłumie przechodniów i drobnych handlarzy bijący w oczy duży zielony szal w szkarłatne kwiaty.
— Same szale nie chodzą ulicami, — pomyślał z uśmiechem — pewno w nim znajdę kobietę, a powinna być piękna, bo tylko taka odważy się na podobną pstrokaciznę!
Uderzył więc piętami swego muła i zaczął doganiać zielony szal. Wkrótce był już przy nim, zeskoczył z muła i, przechyliwszy się, zajrzał w twarz szybko i zwinnie idącej kobiety. Obejrzała się na natręta, a Pablo krzyknął ze zdumienia, gdyż poznał onegdajszą hitanę.
— To dobrze, żeś przyjechał! — rzekła spokojnym głosem. — Golondrina Bailaora czeka na ciebie.
— Ja, właściwie... — zaczął Pablo, lecz cyganka wyrwała mu z rąk cugle i jednym skokiem była już na siodle.
Bienwenida chciał zaprotestować, lecz coś go nagle wstrzymało, więc machnął ręką i szedł obok hitany, rzucając na nią trwożne spojrzenia. To jednak nie przeszkadzało mu przyglądać się dziewczynie bardzo uważnie. Nie była ładna, nie była nawet zgrabna, trochę za niska, trochę za rozrosła w biodrach i ramionach, lecz Biewenidzie wydawało się, że cyganka wcale nie posiadała kości. Ruchy jej były miękkie, szybkie i wężowate, a w tem było dużo uroku i piękna i to usprawiedliwiało w oczach Bienwenidy zuchwały, wyzywający zielono-szkarłatny szal, narzucony na ramiona hitany.
Krętemi zaułkami dojechali do Albasinu i zatrzymali się przy małym domku, o szczelnie zamkniętych okiennicach i drzwiach. Cyganka zapukała do narożnego okna i ktoś z wewnątrz odpowiedział krótkiem a mocnem uderzeniem. Wkrótce zgrzytnął klucz i drzwi się otworzyły.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Na skrzyżowaniu dróg.djvu/156
Ta strona została przepisana.