Dopiero przed świtem miasto ucichło i tylko psy zrzadka poszczekiwały dla porządku i na dowód, że czuwają i że nie darmo jedzą chleb swych panów. Bienwenidę obudziła cisza, obejrzał się i spostrzegł, że cyganie śpią, a nawet muł się położył.
— Ehe! — pomyślał Pablo. — To już zaraz świtać zacznie?
Skradł się do wylotu ulicy, wychodzącej na rzekę, i zajrzawszy, przekonał się, że tam żadnego policjanta ani też innej żywej duszy niema. Obudził więc cyganów i po chwili ruszyli ku skałom, gdzie grot było jak gniazd jaskółczych.
Szary brzask przedświtu pozwalał obejrzeć znaki, obficie rozrzucone na skałach. Długo szukali, aż wreszcie odnaleźli na kamieniu dziwaczne ptaki o długich szyjach i drobnych głowach, zupełnie takie, jakie miał Pablo na swym talizmanie.
— To nasza jaskinia! — zawołał starszy z cyganów.
Wszyscy zbliżyli się do wejścia, lecz zatrzymali się w zdumieniu. Jaskinia była zabita grubemi klocami drzewa i miała mocne okute żelazem drzwi, zaryglowane nazewnątrz...
— Źle! — mruknął cygan, — ktoś tu mieszka...
— A jak ten twój „ktoś” sam się od zewnątrz zamyka, chłopie? — zapytał, śmiejąc się cicho, Pablo. — Z pewnością ludzie tu coś składają, nie wiedząc, jaki skarb zawiera ta jaskinia.
Długo naradzała się gromadka, nie wiedząc co począć. Tymczasem zupełnie się rozwidniło. Gdzieś zaturkotały na kamiennym bruku żelazne koła wozu, w różnych miejscach rozległy się głosy budzących się ludzi; kilka kobiet zeszło ku rzece i zaczęło płókać kubły i prać jakieś szmaty.
— Czas zaczynać! — zawyrokował Bienwenida. — Albo spać, albo skarbów szukać...
Z temi słowy zbliżył się do okutych drzwi i ostrożnie zapukał. Wszyscy nadstawili uszu, jednak z jaskini nikt nie odpowiedział. Pablo powtórzył pukanie i dobitnym głosem zawołał:
— Wpuśćcie nas! mamy ważny interes.
Znowu milczenie...
— Nikogo! — rzekł Pablo. — Otwieram drzwi. Jeżeli właściciel się zjawi, damy mu garść złota z naszego skarbu i — koniec!
Strona:F. Antoni Ossendowski - Na skrzyżowaniu dróg.djvu/163
Ta strona została przepisana.