Lampka rzuca na 50 metrów biały snop promieni, oświetlając ziemię, kamienie, niskie, suche krzaczki, kępy trawy, spalonej słońcem.
Słyszę, jak się o grube szkło mojej lampy uderzają motyle nocne, żuki, a nawet drobne, przebudzone ze snu ptaszki. Na ziemi przede mną co chwila zapalają się czerwone i zielone ogniki. Wiem, że są to oczy dużych pająków, czatujących na zdobycz, nieruchome źrenice ptaków i zajęcy, więc idę dalej i świecę przed sobą, wypatrując dużych, zielonych, mieniących się ślepi drapieżnika.
— Jest!... — szepcę sam do siebie, spostrzegłszy dwoje szmaragdowych źrenic, płonących tuż przy ziemi. Cóż to za drapieżnik przylgnął głową ku ziemi i czai się tam, usiłując ukryć się przed światłem lub zamierzając napad?
Wpatruję się bacznie w te zielone punkty, starając się odtworzyć ciało zwierza. Ostrożnie, bez szmeru postępuję naprzód i patrzę, patrzę!
Nareszcie widzę. Jest to drapieżna geneta. Długie jak u węża, cienkie, plamiste ciepło i pręgowany ogon przywarły do ziemi, a oczy, utkwione w płomień lampy acetylenowej, pozostają nieruchome, zaczarowane.
Nie chcę strzelać, aby hukiem nie spłoszyć lamparta, który wciąż porykuje w oddali. Wydaję więc ciche syczenie i geneta w jednej chwili zrywa się i, mignąwszy wśród kamieni, znika jak widmo.
Krążę wśród skał i krzaków aż do północy, spotykam ciągle zbudzone i przerażone zwierzęta. Moja lampa oświetla stadko nocujących pod baobabem antylop Maxwell’a, skradające się ku śpiącym kuropatwom genety i serwale, płoszy szakale i małe rysie afrykańskie, aż nagle z pomiędzy dwóch dużych głazów mignęły mi ogromne, niby płynnym fosforem nalane oczy i znikły.
Snop promieni biega dokoła, szukając tych zielonych, złowrogich oczu i odkrywa je daleko na prawo ode mnie. Już się nie kryją więcej i pozostają nieruchome, wparte we mnie, niewidzialnego, osłoniętego zasłoną oślepiającego światła. Tylko roztopiony, promieniujący fosfor przelewa się w nich i faluje.
Świecące się źrenice lamparta zaczynają się zniżać. Rozumiem, że się położył, wyprężony, gotowy do skoku, lecz jeszcze obezwładniony strachem przed nieznanym wrogiem.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Na skrzyżowaniu dróg.djvu/69
Ta strona została przepisana.