Mały kuter rybacki „Wdzydze” z trzema łowcami-Kaszubami przy sterze i żaglach całą noc miotał się na falach. „Wionął” taki wicher, że morze się zakurzyło i rozszalało aż do dna ponoć. Złe i zimne wały słonej wody syczały i pluskały, raz po raz wrywając się do łodzi i okrywając ją białą pianą.
— Matka Boska nasza, Pan Jezus pomocy dajcie! — szeptał sternik Maciej Gurda i mocniej zaciskał rudel pod pachą.
Kipiel wściekła się do reszty i gdyby nie wicher od nordu, co wydymał żagle aż tętniły i grały, obwisłyby bezpomocnie, mokre i ciężkie, jak płachty przesiąkłego wodą płótna.
— Hej, Stachu, obciągnij-no lewicową bardunę, bo osłabła i flaczy się! — krzyknął lotrownik, tęgi, barczysty chłop Kostek Balke.
Kuter szarpnął się naprzód, niby skok uczynił. To poderwał go nowy nalot wichury.
— Rzetelny szturm! — zawołał Stach, zręcznie biegnąc wąską burtą.
— Niech Pan Jezus da pomocy! — powtórzył Gurda. — Taka zwara i mglica, że wyrychtować na Karwię — trud!
— A ty rychtuj, bo od tego sterujesz na rudlu — wesołym głosem pocieszył go Balke.
— No też i rychtuję... — mruknął sternik. — Godam jeno, że trudność mam, bo mglica oczy ślepi i mami...
„Do Lamburga ani do Bytowa,
„Bo my bardzo o to boli głowa”
zaśpiewał nagle Stach i dodał:
„Płyń do domku, płyń do Karwi,
„Gdzie słonko jasne lasek barwi...”
— No też i rychtuję na Karwię, — powtórzył z uporem Maciej.