Zbliżała się zima i gnała przed sobą nieznośną nordę.
Przy takiej pogodzie niesporo łowieckim kutrom ryć morze.
W Karwi oczekiwano ciężkich czasów, bo połowy jesienne nie były obfite i rybacy nie mieli opierunku na zimę, ani pieniędzy w bród.
To też chmurzyły się obwietrzałe, ciemne czoła łowców i serca ściskała troska.
Tu i ówdzie, zebrawszy się przy wyciągniętych na brzeg łodziach, mrukliwe gbury kaszubskie powtarzały dawną gadkę, że:
„Rybakowi Pan Bóg wypłaca co dziewięć lat.”
Tylko załoga kutrra „Wdzydze” była spokojna i na duchu nie upadała.
Krzepiła ludzi niezłomna wiara w miłosierdzie Boże, a tu jeszcze ksiądz proboszcz, dowiedziawszy się o poratowaniu topielców w burzliwą noc, przyszedł do chaty rybaków i zastawszy tam tylko Stacha, pobłogosławił go i rzekł:
— Bóg za dobre dzieło nie pozostawi was bez nagrody ziemskiej i niebiańskiej!
Więc Stach, Balke i Gurda krzątali się spokojnie koło swego kutra, naprawiali sieci, rychtowali maszty, rudel, liny i czarnych myśli nie żywili.
Sąsiedzi z podziwem i zazdrością patrzyli na krzepkich chłopów, gdy wśród nich rozlegała się wesoła piosenka:
„Lipa, lipa, lipaneczka
„Pod tą lipą kochaneczka
„Tra-la, la-la, la-la-la!”
Wesołość i beztroska piosenka wydawała się mieszkańcom chatek rybackich obcą ponurym, nagim wydmom, piaszczystym łachom, na które z pluskiem wbiegała ciężka zimna szeleja, i obawie o jutro, gnębiącej wszystkich.
W takim niepokoju oczekiwano zimy, bo morze zawiodło nadzieje ludzi, zależnych od pędu ryb, od dmy i fal.
Pewnego dnia do chaty rybaków z „Wdzydze” przybiegł policjant i krzyknął:
— Chodźcie-no rychło do kancelarji. Starosta przyjechał i woła was do siebie!