Przed domem księdza dziekana Eugenjusza Światopełk-Mirskiego w Mohylowie, w lutym 1918 r. stało już kilka powozów, gdy zbliżył się długi, drabiniasty wóz chłopski, zaprzężony w dwie wychudzone szkapy. Wóz zatrzymał się obok eleganckiego powozu znanego obywatela ziemskiego, a siedzący na snopku słomy mały, chudy człowiek o śniadej, lecz marsowej twarzy, zeskoczył sprężystym ruchem na ziemię i wszedł do domu, rzuciwszy woźnicy:
— Czekajcie tu na mnie!
Ponury chłop obejrzał się za odchodzącym i poruszył ustami, jakby coś żuł.
Tymczasem przyjezdny zrzucił w przedpokoju kożuszek i futrzaną czapkę i pozostał w szarym frenczu oficerskim.
— Czy mogę widzieć się z księdzem dziekanem? — zapytał służącego.
— Ksiądz dziekan jest obecnie zajęty naradą z przyjezdnymi panami — odparł służący. — Może pan wstąpi za godzinę?
— Nie mogę! — zawołał gość. — Proszę natych-