Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/129

Ta strona została przepisana.

przemarzliśmy zupełnie! Nie mogę dłużej czekać, bo to i noc się zbliża. Jedziem!
Mówiąc to, ponury chłop patrzył z podełba na wszystkich, a oczy jego biegały po twarzach zebranych.
— Idź do koni, — rozkazał Wilk, — zaraz jedziemy.
Chłop wyszedł, a wkrótce pożegnawszy księdza i jego gości, pan Tomasz Pawłowicz opuścił salę.
W domu księdza trwały jeszcze obrady, gdy wóz z Pawłowiczem toczył się ulicami Mohylowa. Chłop zaciął konie i pędził szybko.
— Dokąd jedziesz? — spytał Pawłowicz, spostrzegłszy nagle, że wóz kieruje się nie do rogatek ale do miasta.
— Muszę do kuma na chwilę wstąpić! — mruknął woźnica, zacinając konie batem.
Nareszcie stanęli przed domem z powiewającą na nim czerwoną chorągwią. Chłop zeskoczył z wozu, oddał lejce pasażerowi i zniknął w ciemnej bramie.
Po chwili z domu wypadło kilku uzbrojonych żołnierzy. Schwycili Pawłowicza i zawlekli do jakiejś brudnej kancelarji, gdzie postawiono go przed kilkoma pijanemi żołnierzami-komisarzami z czerwonemi opaskami na rękawach. Tuż kręcił się chłop woźnica.