— Dobrze, towarzysze... Ale ja myślałem, że zapłacicie mi za robotę, bo w domu nędza! — bełkotał chłop.
— No, z tem to później przychodź, bo teraz niema pieniędzy na to! Jedź już, jedź! — odpowiedziano mu chórem.
Ohydnie i strasznie klnąc w duchu, wychodził na ulicę zdrajca, który nie dostał swoich srebrników za krew Pawłowicza i innych, wydanych na pastwę zbrodniarzy moskiewskich.
W trzy dni później, mianowicie 26 lutego 1918 roku, o drugiej w nocy, kilka niewielkich oddziałów bolszewickich, prowadzonych przez komisarzy, przesuwało się ulicami Mohylowa. Komisarze mieli pod pachą teki, co zawsze oznaczało, że ma się odbyć rewizja prywatnych mieszkań i areszty polityczne. Jeden z oddziałów zatrzymał się przed domem księdza Swiatopełk-Mirskiego.
— Otoczyć dom, nikogo nie wpuszczać i nie wypuszczać! — rozległa się komenda i, gdy kilku żołnierzy stanęło przy bramie, drzwiach i oknach, reszta pod przewodnictwem komisarza zbliżyła się do drzwi głównych.
Komisarz zadzwonił.
Długo nikt nie odpowiadał. Nareszcie po drugim dzwonku, rozległ się wylękniony głos księżego sługi:
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/131
Ta strona została przepisana.