ważną twarz wszystkie oczy. Lecz młodzieniec milczał, więc gospodarz jął prosić:
— Panie naczelniku, a wstąpcie do chałupy! Już żona strawę przyrządza. Posilcie się i opowiedzcie co, bo nas tu serca bolą, gdy widzimy... naszych... tych oto... dzieciuchów z karabinami...
Oficer wyprostował się, podniósł z siłą i dumą głowę i twardym wzrokiem ogarnął gromadę.
— Te dzieciuchy z karabinami przewędrowały już całą Polskę, od kresu do kresu... Odsiecz Lwowa, to dzieło ich rąk, dziesiątki bitew już stoczyli, prawie wszyscy przeszli przez szpital po otrzymaniu ran, przepływali rzeki, brnęli boso przez góry w zimie... a w plecakach każdy niemal niesie patent na krzyż, najwyższą nagrodę walecznych. Nic i nikt ich nie przerazi, bo już wszystkiego doznali. Poszli na śmierć za polski naród i śmierci się nie boją! Widziałem pod Lwowem, jak trzech takich malców ciskało się na kilkudziesięciu drabów ukraińskich i rozpędzało ich na wszystkie strony! Widziałem ich z urwanemi nogami i rękami, gdy konali już, a jeszcze się pytali, co słychać z pola bitwy i umierali z wesołym okrzykiem!... Straszny to dla wroga żołnierz, bo ofiarował swoje życie dla zwycięstwa i idzie do boju po zwycięstwo lub śmierć...
Tymczasem weszli do chałupy, gdzie gospodarna
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/144
Ta strona została przepisana.