podnieść się lub pełzali, czołgając się, jak zgniecione robaki.
Coraz więcej i więcej napływało bolszewików. Gdzieś zagrała trąbka do odwrotu i oddziałek, bijąc się na bagnety, zaczął się cofać, aby się ukryć pod osłoną swego kulomiotu.
Naraz Grzesiak drgnął. Spostrzegł kaprala. Właśnie zwalił bagnetem jakiegoś bolszewika, ale natychmiast dwóch olbrzymich chłopów pomknęło w jego stronę. Za nimi biegli inni.
Grzesiak obejrzał się na wóz, jakby czegoś szukając, po chwili wsunął rękę w siano i wyciągnął siekierę:
— Trzymaj kunie, Piotrek! — krzyknął do syna i popędził.
Wybiegł z gaiku i gnał naprzełaj przez pole w stronę kaprala. Jak przez sen, słyszał gwizd kul, krzyki walczących, lecz nic go nie wstrzymało i rwał naprzód z całej siły.
Nareszcie dopadł kaprala, który, wywijając kolbą młyńca w powietrzu, odbijał pchnięcia bolszewików. Grzesiak w milczeniu spadł, jak kamień na Moskali, runął na nich ogromny, ciężki i potężny. Błysnęło ostrze siekiery i Grzesiak z jakiemś stęknięciem uderzył raz, jeszcze raz, a uderzeniom odpowiadały wrzaski i głuchy łoskot padających ciał.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/152
Ta strona została przepisana.