Zadawała im pytanie jednostajne, jak plusk fali na piaszczystym wybrzeżu:
— Czy była tu bitwa? Jakie pułki przelewały tu swoją krew? Czy nie widziano tu chłopaka pięknego, o włosach kruczych i oczach śmiałych, piwnych, chłopca, który na imię miał Michaś?
Prawie już nie czekała na odpowiedź i szła dalej, gnana jakąś żądzą szukania, jakąś potrzebą pędzenia wciąż dalej ku nieznanemu celowi. Błąkała się tak tygodniami, później znikała na parę miesięcy, powracała do domu i znowu się zjawiała, jeszcze bardziej wynędzniała, jeszcze bardziej nieszczęśliwa, zgnębiona, walcząca z rozpaczą i obłędem.
Po ostatniej włóczędze matki po kopcach i mogiłach żołnierskich pod Warszawą, przyszła zima, rzuciła na ziemię biały całun, ukryła pod nim podorywy, miedze, doły i zapadłe już kopce.
W tym czasie matka, szukająca grobu syna, przybyła znowu.
Zatrzymała się w domu znajomego wieśniaka i odrazu wyszła na pole, gdzie na niskim, przysypanym śniegiem kopcu stał wysoki, krzyż drewniany.