— Nie! — odparł ksiądz. — To jest błogosławieństwo boże, gdyż kapłaństwo jest sakramentem.
Wymówił to poważnym, dobitnym, lecz bardzo łagodnym głosem.
Wszyscy za stołem trybunału i na sali wyczuli, że ten mały, piegowaty księżyna nosi w sobie jakąś siłę wewnętrzną, i zaczęli mu się z zaciekawieniem przyglądać.
Ktoś zaśmiał się i powiedział.
— Patrzcie, jaki hardy, a sutanna krótka!
Nikt się jednak nie odezwał na ten głupi dowcip.
Ksiądz zaś nie ruszał się wcale. Stał wyprostowany, z oczami, zapatrzonemi gdzieś w przestrzeń, w której majaczyły mu się jakieś obrazy, jakieś dziwne piękne światła, krzyżujące się i rozbijające promienie, kłębiące się złote i srebrne obłoki. Dochodziły go jakieś nieznane głosy, wołające ku sobie, budzące radość rzewną i kojące przeczucie.
— Co powiecie na swoje usprawiedliwienie? — jakgdyby obudziło księdza urzędowe pytanie, nie mające żadnego znaczenia.
Ksiądz podniósł głowę i odrzekł:
— Nic!
— Więc przyznajecie się do swej winy? — pytano od stołu trybunału.
— Nie!
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/191
Ta strona została przepisana.