uchwytne, widma przejrzyste unosiły się nad śniegiem i majaczyły w powietrzu, drgając na tle dalekiego, ciemnego boru. Unosiły się i opadały, chybotały i skłębiały się korowodem tajemniczym, milczącym, a pełnym znaczenia.
Znikały i znowu się zjawiały, aż się podzieliły i szybować zaczęły na skrzydłach niewidzialnych, lekkie i chyże.
Nieznane twarze, postacie obce, a bliskie i drogie zarazem. Pocięte czoła, skrwawione oblicza, przestrzelone piersi, zwisające bezwładnie ręce, wynędzniałe rysy, poniszczone i porwane na strzępy ubrania.
Pląsały w przepojonem blaskiem powietrzu, wznosząc ramiona do góry; oczy zapadłe zwracały się ku niebu i otwierały usta, jakgdyby w śpiewie triumfalnym.
Płomienie w tych męczeńskich oczach, radość nieziemską w wynędzniałych rysach, uśmiech szczęścia na zsiniałych ustach dostrzegła stojąca w zachwycie i w porywie oczekiwania kobieta.
Coraz hardziej promiennym, barwnym i radosnym stawał się korowód widm przejrzystych, a z ich ust płynąć zaczęła bezdźwięczna pieśń triumfu i nieśmiertelności.
Każde słowo, każda zwrotka tej pieśni zakra-
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/20
Ta strona została skorygowana.