wiek do dobrego, wzniosłego celu; a czuł, że przed tem uczuciem zmalało wszystko, gdyż znikały najszczytniejsze, najświętsze cele własne, a gdzieś daleko jeszcze w zagadkowym mroku świecił inny — wielki, pochłaniający, wołający, potężny, bo był to cel nie jednego człowieka, lecz znękanego w mękach i kaźni duchowej szlachetnego narodu...
Loluś to rozumiał i wszystko w tej chwili stało się jasne i proste. Szedł do swojej Muchny już spokojny, bo wiedział, że zrozumie go i ujrzy przed sobą majaczący zdala, lecz wielki i wspaniały cel, żądający ofiar, ofiar bez końca, tak samo, jak stary, opromieniony sławą Wawel królewski żądał niegdyś: cegieł bez liku i istnień ludzkich bez miary, bez rachunku i bez mieszczańskiej oszczędności.
Loluś spóźnił się na podwieczorek. Babcia, która wyglądała go oddawna, zobaczywszy wnuka, klasnęła w dłonie i zawołała:
— Ten chłopak, toby nigdy nie jadł i nie spał! Idźże już, idź, bo wszyscy na ciebie czekają!
Ucałował ręce staruszki, przeprosił, wpadł do swojej izdebki, naprędce umył się, włosy przygładził i wszedł do jadalnego pokoju.
Wszyscy już siedzieli przy stole, brakowało tylko Muchny. Weszła po chwili promienna i pogodna.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/201
Ta strona została przepisana.