przydrożnych topoli rozlegały się rzadkie głosy ptaszków, przebudzonych ich krokami, w trawie i zbożu zawzięcie grały koniki polne; smętna piosenka wieśniacza dolatywała zdala, w miasteczku leniwie odzywały się psy. Cisza jednak stawała się coraz to potężniejsza, aż zawładnęła wszystkiem.
Mijali właśnie stojącą na pagórku przy drodze kapliczkę.
Loluś zdjął czapkę i przeżegnał się; Muchna głęboko westchnęła.
— Tu pożegnaliśmy Stacha, gdy jechał na wojnę! — pomyślał Loluś i odrazu poczuł, że powinien myśleć o czem innem i o tem innem z Muchną pomówić. Długo szli, milcząc, zatopieni we własnych myślach, lecz odczuwając zbliżanie się jakiejś stanowczej chwili.
Nareszcie Muchna szepnęła:
— Jaka cisza! Czy słyszysz, Loluśku, jak się przelewają fale ciszy?
— Tak, Muchno, słyszę... Ale jakie to dziwne! Tu taka cisza i spokój, a gdzieś zupełnie blisko mknie z łoskotem i hukiem pociąg, dalej kipi pełne wrzawy życie dużych miast, Warszawy, a jeszcze dalej rozlega się grzmot dział, grzechotanie kulomiotów i karabinów, zgiełk bitwy, krzyki walczących, jęki rannych!... Tu zaś naokoło nas taka cisza!
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/204
Ta strona została przepisana.