W Warszawie wszystko się stało dziwnie szybko i prosto. Loluś z dworca odprowadził matkę do domu, a sam pomknął do gimnazjum. Tam huczało już, jak w ulu. Starsi chłopcy naradzali się pomiędzy sobą, opowiadali, że ma się tworzyć pułk, do którego tylko harcerze będą przyjmowani; mówili o tem, że bolszewickie mrowie ciągle się posuwa ku Warszawie, że w bitwach z Moskalami ten i ów ze znajomych i kolegów otrzymał już chrzest bojowy, został ranny lub poległ.
Lolusia powitało harcerstwo radośnie i szumnie.
— Idziesz? Do jakiego pułku? Kiedy? — rozrywano go na wszystkie strony.
Chłopiec uśmiechał się, ściskał ręce kolegów, nie mogąc przyjść do słowa, nareszcie, gdy się trochę uciszyło, odpowiedział wszystkim naraz:
— Idę, nie wiem, dokąd przyjmą, bo mam dopiero 15 lat. Trzeba będzie koło tego trochę pochodzić.
— A zezwolenie rodziców masz? — spytał go jeden ze starszych druhów.
Loluś spochmurniał i znowu odczuł znany mu od kilku dni łechcący chłód w sercu i po krzyżu.
— Jeszcze nie! — rzekł cicho. — Ale moja ma-