Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/209

Ta strona została przepisana.

ma zezwoli, bo to przecież raz w życiu zdarza się, że ojczyźnie zależy nawet na takim, jak ja.
— Mnie to ciężko przyszło! — zawołał któryś z harcerzy. — Ojciec i matka płakali, prosili, błagali, abym zaniechał zamiaru. Oj, ciężko to widzieć łzy rodziny, a szczególnie ojca! Taki silny, tęgi mężczyzna, a płakał, jak dziecko, chociaż sam przecie do wojska się zaciągnął! Zgodzili się wtedy, gdym im powiedział, że jeżeli nie zezwolą, to nigdy już żadnemu Polakowi nie będę śmiał w oczy spojrzeć!
— Byłem w kancelarji nowego pułku, co się formuje na Pradze, druhowie! — cienkim głosem opowiadał na uboczu, wysoki, wiotki, jak trzcina, chłopak. — Dziw nad dziwy, powiadam wam! Chłopów wmig na żołnierzy przerabiają. Musztra, ćwiczenia, służba polowa — wszystko to nagwałt do łbów cywilom pakują i bardzo skutecznie! Widziałem tam ochotnika-kobietę, żonę oficera, Szybowską. Mała, szczupła, słaba, a w oczach — ogień, na twarzy — siła. Gdy chłopcy się zmęczą i ledwie się wloką, dość aby się obejrzała, i znowu wszyscy jakgdyby nic, jakgdyby przed chwilą zaczęli ćwiczenia, bo to, widzicie, druhowie, wszak wstyd przed niewiastą słabość pokazać. Starają się więc z całej siły! Widziałem tam tego grubasa, Szymka. Poci się, sapie,