dła czarna postać księdza; zwinęła się w mały, pozbawiony form ludzkich, kłębek ochotnik Szybowska, postrzelona w twarz i głowę.
Loluś biegł z karabinem, czując wielką radość i szczęście, spokój i świadomość prawdy czynu. Nie czuł nóg pod sobą i nic mu nie przeszkadzało, ani grząska ziemia, ani kępy, ani wysoka, poplątana trawa. Wydawało mu się, że biegnie już długo. Krzyknął radośnie, gdy zobaczył, że pierzchający żołnierze sąsiedniego pułku, porwani przykładem chłopaków, zaczęli powracać, a część ich już przeszła do ataku. Dziwiło go tylko, że nie widzi przed sobą nikogo. Zniknął bez śladu kapelan i ochotnik Szybowska przepadła, jakgdyby się zapadła pod ziemię.
Chłopak biegł sam, trzymając mocno w ręce karabin a za nim, prześcigając jeden drugiego, biegli ochotnicy.
Naraz Loluś odczuł, że coś dotknęło go gorącem ostrzem. Zdziwiło go to, chciał przez chwilę zatrzymać się i przekonać, co się stało, lecz nagle noc zapadła, później jaskrawe, błyskotliwe promienie i różnobarwne ognie zaczęły wirować i krzyżować się w mroku nocy, a jeszcze po chwili przyszła nowa fala mroku i w niej wszystko utonęło, zgasło, ucichło...
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/220
Ta strona została przepisana.