na — resztki sił i nadziei, nie mogli oddać ich ziemi i tylko codziennie, budząc się po straszliwej, tchnącej śmiercią nocy, przyłączali do tego stosu martwych coraz to nowych i nowych męczenników.
— Jutro będzie silny mróz i wiatr zerwie się od północy... — mówił do mnie smętnym, ochrypłym głosem Kazimierz Bielski, polski żołnierz, — może już wreszcie przyjdzie koniec... oby prędzej... prędzej!...
Opowiedziano mi tu, przy ognisku tych ledwie czołgających się ludzi, że pięciu towarzyszy, którzy mogli jeszcze chodzić, poszło na południe. Czy dojdą? Dokąd mają pójść? Nikt tego nie wiedział...
Przyrządziliśmy herbatę w kotle, poiliśmy tych jutrzejszych nieboszczyków, oddaliśmy im połowę naszych sucharów, ale to było wszystko, co mogliśmy dla nich uczynić, gdyż czekały nas jeszcze tysiące kilometrów nieznanej, a niebezpiecznej drogi.
O świcie pożegnaliśmy tę mogiłę otwartą z ruszającemi się jeszcze trupami i mknęliśmy, ile koń wyskoczy, dalej i dalej od ponurego miejsca męki, rozpaczy, przekleństwa i zguby, czując, że śmierć na czarnym rumaku o białych, krwią zbroczonych kłach pędzi za nami i woła syczącym głosem:
— A jutro wy! A jutro wy!...
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/232
Ta strona została przepisana.