Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/238

Ta strona została przepisana.

cach worek z pobrzękującym w nim kociołkiem i blaszanemi kubkami, Bielecki dźwigał karabin, siekierę i łopatkę żołnierską do odgrzebywania śniegu przy ognisku.
Wlekli się powoli, ale nie wypoczywali i nie zatrzymywali się.
Każdy był pogrążony w swoich ciężkich myślach.
Małcużyński przyśpieszył naraz kroku, zrównał się z idącym na przedzie towarzyszem i niepewnym głosem rzekł:
— Rząd polski musiał chyba posłać kogoś do Mongolji, żeby pomagał żołnierzom dywizji i Polakom, uciekającym z sowieckiej Syberji? Prawda?
— Słyszałeś wczoraj narady w obozie? Wszyscy myślą, że ktoś tam jest od rządu do pomocy i opieki nad Polakami! — odparł Bielecki. — Nikt jednak nic nie wie, więc posłano nas, najsilniejszych.
— A czy znajdziemy? Czy aby dojdziemy? — padło nieśmiałe, pełne trwogi pytanie.
Towarzysz milczał. Rzucił tylko okiem przed siebie, gdzie jeden po drugim wyżej i wyżej piętrzyły się łańcuchy górskie, pokryte czarnemi lasami, lub nagie, śniegiem połyskujące i ostremi skałami najeżone.
— Tam! — rzekł, wskazując ręką na południe.