Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/250

Ta strona została przepisana.

— Pij! — powtórzył Bielecki i, wsunąwszy mu rękę pod głowę, uniósł ją do góry, lecz natychmiast opuścił, patrząc z przerażeniem na towarzysza. Ten leżał sztywny, ze skrzepłym na twarzy wyrazem bólu i z otwartemi, szklanemi oczami, w których żyła jeszcze rozpacz, ostatnia, pełna zgrozy, straszna, bez granic.
— Umarł... — szepnął żołnierz i nagle zaczął się śmiać.
Przez śmiech rwały mu się słowa.
— Nie doszedł... ha! ha... ha!... A mówił: „Teraz dojdziemy!“ Doszedł — a jakże?...
Śmiech przechodził stopniowo w krzyki obłędne, aż zerwały się, ciężkie, wstrząsające całem ciałem łkania.
Żołnierz długo płakał, opuściwszy głowę na ręce, oparte na kolanach, ale jakaś myśl nurtowała go uporczywie.
— Coś trzeba zrobić? Koniecznie... Natychmiast... Ale co?... co?
Podniósł głowę, aby spojrzeć na zmarłego, i spostrzegł łopatkę, wbitą w kupę odrzuconego śniegu.
— A — a! — pomyślał. — Mogiła...
Utykając, zaczął się krzątać. Zgasił ognisko i łopatką jął kopać dół w odmarzniętej ziemi. Kopał długo i mozolnie, gdyż żelazo ciągle trafiało na ka-