mienie. Nareszcie dół głęboki na jakie dwa łokcie był już gotów. Zauważył, że jest za krótki, ale odrazu domyślił się co ma czynić. Podciągnął zmarłego do krawędzi dołu i zaczął go spychać, starając się, aby przyjął siedzącą postawę. Udało mu się to po mozolnej pracy. Małcużyński siedział w mogile z otwartemi oczami, i wyglądał na przerażonego człowieka, który schronił się do rowu.
— Jak w okopie... — mignęła Bieleckiemu myśl.
Zaczął zasypywać dół i wkrótce głowa umarłego znikła. Wtedy Bielecki ułożył nad nim trzy spore kamienie i węglem naznaczył na jednym — krzyż.
Zaczął odmawiać pacierz za zmarłych, ale słowa modlitwy nie przychodziły mu odrazu, plątały się i brzmiały bez znaczenia. Powtarzał raz po raz:
— Wieczny odpoczynek racz dać — racz dać mu, Panie... Panie...
Przerwał i zamruczał do siebie:
— Węgiel się zetrze... Śladu nawet nie pozostanie...
Spojrzał na czarny modrzew, stojący tuż przy świeżej mogile. Kiwnął głową z zadowoleniem. Zdjął czapkę i oderwał z niej srebrnego orzełka. Za pomocą rękojeści bagnetu wtłoczył godło Polski w korę azjatyckiego drzewa na szczycie Tannu-Ołu.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/251
Ta strona została przepisana.