Odrazu uspokoił się i jakby zapomniał o Małcużyńskim.
Zebrał do worka rzeczy; siekierę, łopatkę i bagnet zatknął za pas i poszedł.
Zrobiwszy już kilka kroków, obejrzał się i przeżegnał drzewo i kamień, naznaczony krzyżem.
Był teraz sam i szedł samotny dalej na południe. A musiał przeciąć te góry i zejść z nich na stepy Mongolji. Nie myślał o drodze, cierpieniach swoich, trudach, nie szukał łatwiejszych przejść. Szedł teraz naprzełaj, prosto, na południe.
Już dobrze ściemniało, gdy wszedł w głęboką dolinę, gdzie szumiał nie skuty lodem, pieniący się potok górski.
Zatrzymał się i zaczął urządzać obozowisko. Musiał rozgrzebać śnieg, uzbierać i narąbać suchych gałęzi, rozpalić ognisko, przynieść wody i poszukać jagód, trawy lub chociażby kory młodych drzew dla zaspokojenia szarpiącego wnętrzności głodu.
Odrzucił śnieg i usiadł na ziemi, z uczuciem śmiertelnego znużenia i zniechęcenia.
Myśl jednak czy instynkt gnał go, zmuszał do wstania i pójścia po drzewo.
— Zamarznę w nocy bez ogniska, lub osłabnę ostatecznie, jeżeli czegoś nie zjem! — powiedział do siebie głośno i uczynił wysiłek, żeby wstać.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/252
Ta strona została przepisana.