Uczuł straszliwy ból w gnijącej, zaognionej nodze, lecz nagle jakiś głos dobitnie szepnął:
— Poco? Nie umrzesz dziś w nocy — to umrzesz jutro w dzień...
— Dojdę! — warknął Bielecki i komuś pogroził pięścią.
— Dojdę!... — powiedział głośniej, a później krzyczeć zaczął z całej siły jedno tylko słowo:
— Dojdę! dojdę!...
Zerwał się i, nie zważając na ból, szedł, prawie biegł doliną, uderzając się o kamienie i drzewa i nie bacząc na kierunek. W oczach mu kołowały zielone ogniki, chyżo wirujące, i słyszał jakiś huk, krzyki i zgrzyty w głowie.
Padał i podnosił się. Odwiązały mu się szmaty na chorej nodze. Zerwał je i szedł dalej, nie czując bólu, gdy kością obnażoną uderzał o kamienie i wystające suche gałęzie.
— Dojdę... — szeptał w obłędnym uporze.
Wydało mu się, że jest w Karpatach, w legjonach, że idzie bić się za Polskę z wiarą w jej triumf i zmartwychwstanie, że ma, jak wtedy, 17 lat i że idzie za nim błogosławieństwo zapłakanej matki-wdowy i jej słowa ostatnie, gdy wsiadał do pociągu:
— Wracaj szczęśliwie!
— Wrócę, matulu, wrócę do wolnej Polski! —
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/253
Ta strona została przepisana.