krzyczy z radosnym uśmiechem Bielecki, lecz uderza głową o zwisającą gałęź i pada na skrzepły śnieg.
Ostatkiem sił wspiera się na prawem ramieniu i unosi trochę znękane, zbolałe ciało, ale w tej chwili otula go jakieś błogie ciepło, oczy się kleić zaczynają, znika dręczące uczucie głodu i odczuwanego całą istotą lęku i beznadziejności... Zasypia... bez znów i bez przebudzenia.
Wypłynął księżyc, zimnem okiem rzucił na bladą, spokojną twarz obcego dla tych gór i puszczy człowieka i popłynął dalej. Powiał wiatr mroźny, zaszumiały wierzchołki drzew... Przeraźliwie skrzypnęła złamana gałąź... Po chwili wszystko się uciszyło... a wtedy, bez szmeru sunąc po głębokim śniegu długim sznurem, skradać się zaczęły jakieś ciemne cienie. Zrzadka błyskały czerwone ogniki ślepi. Nareszcie zbliżyły się. Księżyc przedarł się raz jeszcze przez gąszcz gałęzi i oblał te cienie płynnem srebrem.
Pełzły, płaszcząc się na śniegu, aż otoczyły śpiącego człowieka; nadsłuchiwały długo, czekały cierpliwie, czujne i miłosierne w tej nieświadomej chwili jego zgonu...