— Długo nam jeszcze czekać, aż socjalizm polski będzie czynny. Nie można, ojcze, socjalizować nędzy. Trzeba się podnieść, wzbogacić, a wtedy dopiero rozmawiać o sprawiedliwości w podziale bogactw. To — jasne!
Ojciec milczał. Oczy spuścił i usiadł głęboko zamyślony. Władek obszedł stół, zbliżył się do niego i, położywszy mu rękę na ramieniu, począł mówić, coraz bardziej zapalając się:
— Wszystko furda! Socjalizm, partja, walka o zarobek, Marks, Kurkowski i my sami! Wszystko nic nie warte wobec tego, co się dzieje. Polska, dla której tylu zginęło i panów i robotników i narodowców i socjałów, Polska ginie, tonie, bo ją zalewa Moskwa swojemi bandami. A gdy zaleje, rzuci się na nas Niemiec, wtedy — koniec, koniec już na zawsze, do kresu wieków! Czy rozumiesz, ojcze? Czy rozumiesz?
— Nie daj, Boże! — wyszeptał stary.
— A widzisz? — ucieszył się syn. — Teraz każdy Polak powinien iść, a porachunki zostawić na potem, gdy spierzemy pyski Moskalom.
Syn usiadł i zabrał się do książki, ojciec pozostał w głębokiej zadumie. Około pierwszej dopiero położył się stary do łóżka, ale nie spał, kręcił się do rana, wzdychał i myślał.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/26
Ta strona została przepisana.