ucieczki w pojedynkę, aby nie budzić podejrzenia w strażnikach i osadnikach rosyjskich.
Władek Waleczny, pozostawszy sam, jechał ostrożnie, a, nie mając już żadnych o nieprzyjacielu informacyj, coraz częściej wzdychał do Boga i gorąco błagał Go o pomoc.
Pewnego pogodnego poranka las nagle się skończył i przed zbiegiem otwarła się szeroka równina, przecięta szosą.
— Nie lubię stepów! — mruczał do swego konia Władek. — Lada bałwan dojrzy na nim jeźdźca, a nawet pieszego przechodnia. Licho nadało tę głupią, łysą równinę!
Jednak dzień minął pomyślnie. Jadący szosą osadnicy nie zwracali uwagi na sunącego na uboczu jeźdźca, lecz po zachodzie słońca, Władek spostrzegł mknący wóz z siedzącemi na nim trzema postaciami.
Powożący chłop okładał konia batem i wóz toczył się szybko. Nagle stanął, a jeden z siedzących powstał i zaczął wymachiwać w stronę Władka futrzaną czapą, coś wykrzykując.
Aby nie wzbudzić podejrzenia, Władek, namacawszy rewolwer w kieszeni kurty, zaczął powoli się zbliżać.
— Coś za jeden? — krzyczał wysoki, barczysty
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/264
Ta strona została przepisana.