Towarzysz jego nie czekał na swoją kolej i, nie strzeliwszy ani razu, zaczął zmykać ku wozowi, aż dudniło.
Ale woźnica, widząc co się tu święci i obawiając się, że i sam coś w tej bitwie może oberwać, zaciął konie i popędził, pozostawiając bolszewika na stepie.
Władek, oszczędzając naboi, nie strzelał za uciekającym drabem i, wyczekawszy, aż ten znikł za pagórkiem, pobiegł dalej, aby jak najprędzej przebyć odsłoniętą równinę i ukryć się pod zbawcze skrzydła lasu.
Przed nocą dotarł do małej wioski. Czając się w krzakach, podszedł pod świecące się okno i zajrzał do wnętrza chaty.
Siedziało tam kilku starych chłopów. Mieli twarze niespokojne i stroskane. Władek zaczął nadsłuchiwać.
— Źle, sąsiedzie, — doszedł zaczajonego chłopaka ponury głos. — Bolszewicy coraz częściej najeżdżają do wsi. Nic innego — tylko węszą, coby nam zabrać. Źle...
— Czas skrzyknąć wszystkich, powyciągać karabiny i tym psim synom pokazać, co umiemy! — odezwał się inny.
— Niema co czekać dłużej! — przytaknął trzeci
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/267
Ta strona została przepisana.