tyzantów, zapędzając się za niemi aż pod grzbiet Tannu-Ołu. Na wiosnę do oddziału Władka zaczęli napływać uciekinierzy-kozacy, żołnierze i oficerowie rosyjscy. Gdy się zaczęły niesnaski spowodu różnych szarż w dowództwie, Władek mruknął do siebie:
— No, czas na mnie, bo, rychło patrzeć Moskale za czuby się wezmą, oddział się rozleci, a mnie bolszewicy pod mur postawią i będzie po wszystkiem. Czas na mnie, wielki czas!
Pewnego ciepłego wiosennego wieczoru, dowódca zgromadził swój oddział i oznajmił, że zrzeka się komendy i odjeżdża, gdyż spieszno mu do polskiej armji, która, jak słyszał, potężnie grzmoci bolszewików.
Nazajutrz odjechał, odprowadzany przez szeregowców, oficerów i ludność okolicznych wiosek.
Znowu przedzierał się Władek Waleczny przez knieję, omijał drogi kołowe i niepewne osady, aż ujrzał śniegiem spowite, skrzące się szczyty pogranicznego z Mongolją grzbietu górskiego.
— Psia krew! — pomyślał chłopak. — Wysokie te kamyki! Jak się ja przez nie przedostanę?
Jednak Władek przedostał się bardzo szczęśliwie, aczkolwiek z nową przygodą.
Dzień drogi dzielił go od gór. Zatrzymał się na
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/270
Ta strona została przepisana.