gdyż bolszewicy, przekonani, że w szańcach pozostała tylko mała garstka obrońców, ruszyli z krzykiem do ataku.
— Chłopcy! — krzyknął Bolek Dekański, wstając i swoim zwyczajem opierając się na karabinie, jak na lasce. — A podpalcie-no most!
Kilku żołnierzy ześlizgnęło się ze stromego brzegu i spełniło rozkaz. Most płonął dobrze, bo był zbudowany ze smolnych, sosnowych desek i belek.
Gdy żołnierze powrócili, Bolek rzucił okiem na swoją kompanję. Mało z niej już pozostało. Później zmierzył okiem przestrzeń, dzielącą szańce od napierających bolszewików, którzy co kilka kroków padali na ziemię, kryjąc się przed celnemi strzałami Polaków.
Po chwili kulawy kapral wygramolił się z szańczyka i krzyknął:
— Chłopcy za mną! Niech żyje Polska!
I pobiegł, kulejąc i opierając się na karabinie, aż porwał go, gdy bolszewicy byli tuż przed nim. Wiara pędziła obok kaprala, często wyprzedzając go i gęsto padając trupem.
— Bij! Za Polskę! — rozlegały się ochrypłe głosy...
Później te głosy umilkły... Umilkły na zawsze...
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/57
Ta strona została przepisana.