Bitwa trwała długo. Walecznie bronili się wiarusi i ochotnicy, lecz, zmęczeni długiemi pochodami i ustawicznemi bojami, zaczęli się cofać.
Już wygiął się i pękał w kilku miejscach front pułkowy, już ten i ów z żołnierzy wymykał się w pole, gdy spostrzegł to Janek Bogusiński, a serce rozgorzało w nim, jak płomień.
Coraz bardziej i bardziej ugina się i wypręża front, już cofają się ze wsi szare szeregi żołnierstwa. Janek podbiega do porucznika, dowódcy bataljonu, i przykładając rękę do czapki, dziecięcym głosem mówi:
— Panie poruczniku! Stoję z drugą kompanją w rezerwie bez potrzeby. Znam swoich ludzi — chłopcy naschwał. Potrafimy utrzymać front i rozbić Moskali. Proszę o pozwolenie przejścia do kontrataku.
— Do szeregu, mały, do szeregu! — krzyknął porucznik.
— Panie poruczniku! — błagającym już głosem mówi Janek, pacholę-kapral. — Za chwilę spędzą naszych ze wsi, a tymczasem mógłbym zająć ją. Jeżeli zginiemy — strata niewielka, a korzyść może być. Czuję, że zdobędziemy wieś!
Porucznik spojrzał w twarz chłopca. Stał wyprostowany, blady, oczy mu świeciły odwagą i głębo-
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/83
Ta strona została przepisana.