— Cóż to? — pytał, przecierając oczy Ludwiś. — Raniono mnie, gdym rozbrajał Niemców w Rzeszowie? Nie! To pewno wtedy, gdy nas, wartowników, ostrzeliwali bandyci około magazynów wojskowych po Niemcach. Ale dlaczego dopiero teraz krew poszła?
Łamie sobie głowę chłopak, lecz nic nie może przypomnieć. Kładzie się na wznak i ręce pod głowę zakłada, lecz znowu siada i nadsłuchuje. Jakaś cicha, łagodna muzyka brzmi gdzieś niedaleko.
— Ja to grałem w domu, to — Schumann! — przypomina sobie, ale ból go chwyta tak straszliwy, że wić się zaczyna, krzyczeć i wyć...
Różniej milknie, bo znowu mdleje...
A krew wycieka z kolana i przez dziurki od sznurowadeł w bucie...
Słońce praży mu twarz. Chłopiec rusza spieczonemi ustami i bezwiednie szepce:
— Wody! Ratujcie!...
Lecz nikt nie przychodzi, gdyż cofnęły się polskie szeregi.
Nikt ze swoich nie przyszedł.
Ale zato przyszli bolszewicy, by obdzierać rannych i zabitych.
Ludwik, blady jak śmierć, leżał w kałuży własnej krwi.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/89
Ta strona została przepisana.