herbatę, bulgotał, błyskając okiem z pod krzaczastej brwi:
— Dwie ja do was mam sprawy, panienko! Dużo mi mówił o was Konstantyn, to i zachciało mi się zobaczyć z wami i od duszy do duszy pomówić. Spoczątku bałem się, że coś tam o was za dużo gada ten młody Lipski, lecz, ujrzawszy was, zrozumiałem, że nie „cielepał“,[1] ino rzetelną mówił prawdę.
— Przerażacie mnie, panie Ramult! — uśmiechnęła się Halina.
Ostap machnął w jej stronę ręką, jakgdyby odganiając dokuczliwą muchę, i prawił dalej:
— Sprawa pierwsza — najważniejsza! Tu, panienko, o Polskę chodzi...
Pochylił kudłatą głowę i ciągnął:
— Pomyślcie tylko, ile tu nas szlachty i chłopów i krwi polskiej na ruską modłę przerobiono, nauczono nas Polaków nienawidzieć i — cóż się stało? Nie Moskale — my, nie Białorusini, nie Ukraińcy, ale i — nie Polacy! Sami o sobie mówimy — „my — tutejsi, my — Poleszuki!“ Teraz nas z Moskwy, z Mińska i Kijowa zwodzą obietnicami, że ziemię nam, wolność i oświatę — dadzą, abyśmy tylko Lachów za siedem rzek przepędzili. Starsi, ci co słyszą, jak trawa rośnie, — milczą i nie kwapią się, no, a młodzież, czort ją wie, co zamyśla?! Szepczą o czemś po zapłociach i humnach, na „ihryszczach“[2] w puszczy się naradzają,