a po uroczyskach głuchych z bolszewikami się zwąchują...
— Może i Konstanty też? O niego się obawiacie? — przerwała mu Halina.
Stary potrząsnął głową i zamruczał:
— E-e, nie taki on!... Konstantyna na myśli nie mam... O innem chcę mówić! Chłopy wiedzą i bolszewikom donoszą, w jakiej wiosce siedzimy my — dawni Polacy... Boimy się, że skrzywdzą nas, jak już raz skrzywdzili naszych w Moczuli... Panienko, nie ruszyliby nas wszakże tamci, gdyby wiedzieli, że uznała nas Polska za Polaków... Trzeba, oj, trzeba, bo wielki już czas, Polaków prawowitych z nas porobić!... My — chętni, ino nie wiemy — jak?
Halina słuchała uważnie i uświadamiała sobie, że sprawa, przez Ramulta poruszona, niezwykle doniosłe ma znaczenie, lecz jednocześnie wymaga decyzji władz kierowniczych. Nie uważała się za uprawnioną do zabierania głosu, więc obiecała Ostapowi, że wkrótce naradzi się z kimś i o wyniku powiadomi go przez młodego Lipskiego.
— Ot — teraz tedy druga jeszcze sprawa! — westchnął Ramult. — O Konstantynie mówić będę. Drużkiem on jest mego syna, Wasyla... Jak coś poważnego, to jeden bez drugiego nic nie zrobi!
— To bardzo przyjemnie patrzeć na takich przyjaciół, panie Ramult — zauważyła Halina, nalewając gościowi trzeci kubek herbaty i podsuwając mu blaszankę z cukrem.
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.